sobota, 11 kwietnia 2009




To powszechny tu sposób prewożenia i sprzedawania nie tylko owoców,ale wszystkiego co się da przewieźc i sprzedac




To Tito Odonera i Gachoki Rugoiyo.Jedni z pierwszych,których poznałem na Starym Mieście M
ombasy.Właściciele niewielkiego sklepiku z obrazami i innymi przedmiotami artystycznymi własnej produkcji.Czasami mają wykłady o sztuce w kilku szkołach.On,Tito,jest Japończykiem po ojcu i człowiekiem plemienia Kikuju po matce.Najpierw miał swoją galerię w Nairobi,ale ze względu na chorobę jego ojca przenieśli się do Mombasy.Ona,Gachoki...Kurcze,właściwie nic o niej nie wiem...Cicha i spokojna,tak jak i Titi malująca obrazy....Muszę nadrobic braki.Chyba zaprzyjaźniłem się z nimi,razem sprzedawaliśmy ich wyroby...












Domy na Starym Mieście są dosyc stare i zapuszczone.Ale ich właścicielom nawetnie chce się
nimi zajmowac.Zajmuje ich handel ropą,towarami sprowadzanymi z Dubaju,Arabii Saudyjskiej i innych krajów tamtego regionu.Są na tyle bogaci,że nie martwią się upadkiem swoich domów,które zwykle wynajmują.Po prostu zburzą te i postawią nowe,ale te nowe nie maja już w sobie nic z magii.To domy jakie można spotkac prawie wszędzie.




To jedno z wejśc do starej części miasta. Niektórzy nazywają tę ulicę Vasco da Gama, choc on nigdy tu nie był. Podobno był tu jego syn.


Pozachwycajmy się więc jeszcze trochę,nim pokażę inne strony duszy Kenii...
Jeszcze na chwilę do innego świata.Na wybrzeże.Do świata Islamu. Mombasa.Miejsce magiczne.
Jeszcze na chwilę do innego świata.Na wybrzeże.Do świata Islamu.






Mombasa to dla mnie ciągle jedno z tych miejsc najpiękniejszych w calej Kenii. Pomimo zgiełku jaki panuje na DIGO ROAD, głównej ulicy miasta, jest tu spokój i poczucie bezpieczeństwa. Zupełnie inaczej niż w Nairobi można chodzic spokojnie po ulicach nawet po zapadnięciu zmierzchu.
Jednak wkrótce muszę opuścic ten świat....
Pokażę więc Wam jak wygląda Stare Miasto w Mombasie. Tu najbardziej lubiłem przychodzic, to tu miał się przrchadzac ten gruby Murzyn. A różnych zaułków i tawern jest tu trochę.
Kenia potrafi zachwycic.Urzeka swoimi krajobrazami,chodzącymi na wolności milionami dzikich zwierząt,nieudawaną( niekiedy ) gościnnością Kenijczyków...
Kenia potrafi rzucic na kolana,przydeptac do Ziemi...I robi to z uśmiechem na twarzy,z nieskrywaną satysfakcją.
Zbieram okruchy wspomnień.Z miejsc różnych.
Byłem już nad kilkoma oceanami. Atlantyk, Pacyfik. Teraz Ocean Indyjski. Wszystkie wywoływały we mnie uczucie nostalgii, będąc jednocześnie pełne różnych obietnic. I był to taki stan, gdy nie wiedziałem, czy dopiero co przyjechałem, czy właśnie wyjeżdżałem, nie mogąc znaleźć swojego miejsca.









Te zdjęcia to widok Oceanu Indyjskiego widzianego z Mombasy. W ogóle się tam nie wybierałem. Wszystkim znajomym mówiłem, że nie mam tam po co jechać. To nie mój świat. Nie jestem z tych co lubią wylegiwanie się na plaży. Mówiłem: Ja sam mieszkam nad morzem, ale nawet nie pytajcie mnie jak ono wygląda, bo nie wiem.
A jednak na koniec mojego pobytu w Kenii pojechałem do Mombasy. Pretekstem miało być zobaczenie Starego Miasta i Fort Jesus. Zostało mi kilka dni, z którymi nie miałem co zrobić.
A każdy pretekst był dobry by wyjechać choć na kilka dni z Nairobi. Pojechałem. Nocnym
pospiesznym. Lunatic Express. Pomyślałem sobie, że właśnie tak musiał wyglądać Orient Express w czasach gdy Poirot szukał w nim mordercy. Kelnerzy w białych uniformach, na stole dla każdego po dwie łyżki, dwa noże i widelce, dania na kilku talerzach, desery i przekąski... tyle, że ubrania kelnerów dawno już nie spotkały się z pralką, oni sami gubili się przy układaniu sztućców. Buntowały się nawet wentylatory. Sprawne były chyba tylko moskitiery w oknach pociągu. Dawnej atmosfery smak. Posmak wielkiego świata angielskich kolonistów. A w wagonach trzeciej klasy ludzie biegiem zajmujący miejsca siedzące...
Mombasa... Powiew świata arabskiego. Na ulicach ogromne ilości muzułmanów... Kobiety,którym widać tylk
o oczy. Które pod tradycyjnym strojem mają dżinsy i współczesne bluzki. Piękne kobiety. Świat różny od tego w Nairobi czy reszcie Kenii.
Zaczynało mi się wydawać, że pochodzę właśnie stąd. Jakbym był tu od zawsze. Rano czai,
mandazi i samosa. Na obiad ryba,frytki i sok z pomarańczy. Betel przed kolacją... W Fort Jesus jest ślad polski. Tablica upamiętniająca pobyt tu polskich rodzin i żołnierzy w latach 1942 do 1947. Ale bywali tu i wojownicy z Omanu, Portugalii i kilku jeszcze krajów. W pijalni soków spotykam potomka żołnierza z Omanu, który zginął /ten żołnierz/ z rąk Portugalczyków. Ze sprzedawcą soków rozmawiamy, jakbyśmy się znali od stuleci... Sok z mango, z passion fruit, z arbuza... I powtórka.
A kiedy usiadłem na tych połamanych, betonowych ławkach, już wiedziałem.
Właśnie przyjechałem i zostanę tu na długo. I nie zmienia tego nawet to, że za niedługą chwilę musiałem opuścić to miejsce. Oceany postanowiły spełnić swoje obietnice.
Trochę za długo sie to wszystko u mnie ładuje.Chętni niech więc zajrzą tutaj:
http://foto.onet.pl/cynkk,u.html

Zdjęcia.Zdjęcia.teraz będą zdjęcia.Nie za wiele,by nie obciążyc za bardzo serwera.Tak trochę by posmakowac tego świata.
Na początek Stare Miasto w Mombasie.
Mam taki pomysł.A.T.W. w Kenii.Ale nie chodzi mi tylko o sprzedaż kosmetyków.Ta,choc powoli i z trudnościami,to już się zaczęła.Jest dwie czy trzy osoby,które już badają możliwości sprzedaży,szukają potencjalnych klientów.I jest pięknie,bo ci co kupili raz wracają po dokładkę,mówią,że to działa.Więc może pod koniec tego roku uda się wszystko zorganizowac bardziej profesjonalnie.I tak by zasięgiem działania objąc całą Afrykę.Wszystko zaczyna się od marzeń.
Ale to tylko kawałek pomysłu.Jego dalsza częśc to gabinet kosmetyczny oparty na produktach A.T.W.Kenijki wydają na kosmetykę dużo pieniędzy.Kenia to kraj pełen kontrastów.Oprócz takich,którzy nie mogą związac końca z końcem,są i tacy,którym żyje się nieźle i nie muszą się za bardzo martwic o swoją przyszłośc.Nawet jeśli kryzys jest na świecie.Więc trzymajcie kciuki.
Pytają mnie z różnych stron jakmożna pomóc tym potrzebującym pomocy.Czy Polska nie jest za daleko.Można im tu pomóc.A jesteśmy i daleko i blisko.
Mój gabinet w Kisasi opiera swoją działąlnośc na lekach homeopatycznych sprowadzanych z Polski,z apteki homeopatycznej "Pod Wagą" mgra Andrzeja Jelinowskiego z Sycowa koło Wrocławia.Przydałoby się więc od czasu do czasu trochę grosza na zakup leków.Odciążyłoby to trochę moją kieszeń.Apteka wspiera moją działalnośc poprzez znaczne upusty cenowe.
Jest też inna częśc mojej tu działalności.Jest pewien projekt.
Projekt, którym się teraz zajmujemy, to organizacja pozarządowa o nazwie
„Association of Complementary Medicine and Art. Organization”. Jesteśmy w
trakcie jej rejestracji. Jednak nie zważając na sprawy formalne już teraz prowadzimy
naszą działalność. Na początku grudnia rozpoczął działalność stały
gabinet w miejscowości Kisasi niedaleko miasta Kitui. Okolica ta pozbawiona
jest dostępu do lekarza, nie ma tu szpitala. Nie ma też prądu, ani bieżącej
wody.
Właściwie to będą dwa gabinety. W jednym będzie laboratorium do
wykonywania badań krwi, moczu, testów na malarię ( jedna z najpowszechniejszych tu
chorób ),amebę, pasożyty jelitowe ( brudna, nieprzegotowana woda ) itp. Drugi
gabinet to miejsce przyjmowania pacjentów. Oprócz tzw niekonwencjonalnych
metod leczenia ( głównie homeopatia, aromaterapia i terapia manualna
),stosować chcemy także leczenie konwencjonalne. Do tej pory przyjeżdżaliśmy tu
raz w miesiącu na jeden dzień i każdorazowo
przychodziło do nas około 20 pacjentów.
Jest nas w tej chwili czwórka, tzn ja i Keziah (Kenijka) ( jesteśmy
homeopatami), Nancy, tłumaczka z języka Kikamba na angielski, oraz Japhet, mający wiedzę i doświadczenie w zakładaniu i prowadzeniu takiej organizacji.
Leki homeopatyczne nie są w Kenii dostępne. Sprowadzam je z Polski, z apteki
w Sycowie ( Jej właściciel, mgr Jelinowski wspiera nas poprzez spore upusty
cenowe), jak do tej pory czynię to za własne pieniądze.
Pacjenci, za wizytę i lekarstwa wystarczające na miesiąc leczenia płacą
około 5 dol, co jak na tutejsze warunki jest sumą symboliczną. Podróż do
najbliższego szpitala, wizyta u lekarza i wykupienie leków to około 1500 do
2000Ksh co dla przeważającej większości tutejszych mieszkańców jest
poza ich możliwościami ( my bierzemy 350Ksh ).
Przyjmujemy wolontariuszy, którzy zechcieliby nam pomóc. Chodzi nam
głównie o homeopatów i lekarzy ( konieczne notarialne tłumaczenie dyplomu na
angielski ) medycyny konwencjonalnej. Jest w zasadzie jeden warunek przyjazdu.
Trzeba wpłacić 600 zł na nasze konto, co umożliwi nam zakup
leków. Znajomość angielskiego jest mile widziana. Zapewnimy spanie i jedzenie w Nairobi i w Kisasi. Przyjechać trzeba na własny koszt. Za przyjmowanie pacjentów
wolontariusz nie otrzymuje wynagrodzenia. Długość pobytu do uzgodnienia. Nasza
klinika jest poza jakimikolwiek trasami turystycznymi, więc będzie
możliwość zobaczenia Kenii prawdziwej, nie z pocztówek czy wycieczek dla
zagranicznych turystów. Jeśli ktoś chciałby pojechać do Masai Mara, czy na inną
wycieczkę, musi to uczynić na własny koszt, ja podpowiem z czyich usług warto
skorzystać. Jeśli ktoś nie jest ani homeopatą ani lekarzem, też może
przyjechać wpłacając 600 zł. Zabierzemy go do naszego gabinetu i będzie
mógł zobaczyć co robimy.
W nazwie naszej organizacji jest też sztuka. Tej części działalności
jeszcze nie rozpoczęliśmy, ale gdyby ktoś miał jakieś interesujące nas
pomysły to chętnie skorzystamy i zaprosimy do wprowadzenia ich w życie.
Chociaż najbardziej zależy nam na pomocy lekarzy, to przyjechać mogą
także studenci medycyny (ostatnie dwa lata ).Specjalizacja nie ma tu
znaczenia, albowiem i tak przychodzą pacjenci ze wszystkimi możliwymi
chorobami (reumatyzm, astma, cukrzyca, nowotwory, alergie wszelkiego typu, choroby skóry...),trzeba więc być przygotowanym na wszystko i nie ograniczać się do swojej specjalizacji.
Trzeba samemu zapłacić za dojazd z lotniska do mojego mieszkania w
Nairobi, a potem koszt przejazdu do Kisasi. Jedzenie i spanie zapewnimy. Proszę tylko nie spodziewać się luksusów.
Do w Kisasi ma mieć jednak prąd, bieżącą wodę i ubikację europejską (nie latryna), będzie prysznic, ale nie wanna.
Termin przyjazdu i długość pobytu do uzgodnienia.
Z góry przepraszam za nieregularność odpisywania na maile.
W Kisasi niemam Internetu. Na razie nie ma też prądu.
Strona internetowa kenijskich organizacji pozarządowych podaje,że już jesteśmy zarejestrowani.Nie dostałem jednak jeszcze oficjalnego potwierdzenia.
Więc zapraszam wszystkich chcących i mogących pomóc.Każda pomoc będzie mile widziana.

piątek, 10 kwietnia 2009

Jak dobrze,że nie muszę pisac codziennie.
Znowu będzie o odchudzaniu.O przymusowym odchudzaniu.
Kiedy po dwóch,trzech tygodniach pobytu w Kisasi wracam do domu w Nairobi,wszystkie ubrania wiszą na mnie jak na wieszaku.Znowu schudłem,paskudnie schudłem.Na terenach Ukambani głodem zagrożonych jest ponad milion ludzi.Niektórzy polują na dzikie zwierzęta,inni żywią się dzikimi owocami.W całej Kenii głodem zagrożonych jest dziesięc milionów ludzi.W tym roku prawie wcale nie było deszczy.Nie lepiej było w roku poprzednim.
Gazety pełne są doniesień o korupcji urzędników na szczytach władzy.Z państwowych magazynów w tajemniczy sposób znikają miliony worków ze strategicznymi zapasami mąki kukurydzianej.
Moje śniadanie w Kisasi to zwykle kaimati.Coś podobnego do naszych pączków tylko bez tego lukru na wierzchu.Jedno kaimati to trzy szylingi.Żeby sie najeśc muszę zjeśc przynajmniej trzy.Ale to i tak taniocha.Popijam herbatą z liści neem.Chronią mnie przed malarią,amebą i innymi robakami.Reguluja poziom cukru,dzięki czemu mam nadzieją,że nie zapadnę na cukrzycę.
Czasami jej dwa lub trzy jajka,każde po osiem szylingów.Do tego pokrojona cebula i czosnek.Są kłopoty z kupnem marchwi.Prawie zawsze można dostac pomidory,ale kiepskiej jakości.Marchew to dwadzieścia szylingów.Pomidory w tej samej cenie.Kenijczycy jedzą zwykle mandazi popijając to herbatą parzoną w gotowanym mleku( ale i tak sporo tu brucelozy),do której sypią co najmniej trzy czubate łyżki cukru.Tak zrobiona herbata to czai,coś w rodzaju naszej bawarki.7 szylingów.
Obiad to maharagwe,(gotowana brązowa fasola),lub githeri(ta sama fasola z dodatkiem kukurydzy).Do tego ugali.35 szylingów.Zwykle biorę na wynos.Dodaję marchew,pomidory,obowiązkowo czosnek.I mam co jeśc przez dwa obiady.
Jedzenie jest tanie,ale marnej jakości i bez wartości odżywczych.Wielu pacjentów to anemicy lub cukrzycy.Prawie wcale nie używają olejów.A jeżeli już to podłej jakości.Nie stac ich na nic lepszego.
Głód dotyka nie tylko mieszkańców Ukambani.Głodują ludy Turkana,Samburu,Elmolo.W niektórych rejonach Kenii toczą się walki(mają kałasznikowy) o bydło i dostęp do wody.W poszukiwaniu wody ludzie przemierzają kilkadziesiąt kilometrów.
Zupełnie inaczej jest w Nairobi.Gdyby ograniczyc pobyt w Kenii tylko do tego miasta to nawet nie zauważysz,że coś jest nie tak.W Sarova Hotel obiad kosztuje około tysiąca szylingów.Dostaniesz za to np grilowanego fileta z tilapii (ryba,że paluszki lizac ),do tego sukumawiki,ryż,frytki lub ugali.Będą oczywiście różne przystawki.Ale picie trzeba kupic osobno.Półlitrowa butelka wody to około 150 szylingów.A kieliszek białego wina to 400 szylingów.Ta sama woda w Kisasi to 20 szylingów.Ogromna ilośc Kenijczyków cieszy się gdy miesięcznie zarobi 10000 szylingów.Parlamentarzysta kenijski zarabia 800000 i nie płaci podatków prawie żadnych.Przeciętny Kenijczyk musi zapłacic podatek od tych dziesięciu tysięcy.
Ja osobiście wolę od czasu do czasu pójśc do restauracji TACOS na szwedzki stół ( od poniedziałku do piątku).Za 350 szylingów mam bez ograniczeń ryż,frytki,ugali,trochę warzyw,z nieśmiertelnym sukumawiki na czele,dwa rodzaje mięsa,kurczak a w czwartki tilapia.Kiedy mam już dosyc i czuję się naładowany po brzegi przynoszą pokrojone owoce w zalewie owocowej.Jest tu arbuz,mango,ananas...
W ulicznych barach szybkiej obsługi można kupic kurczaka za 400 szylingów (całego ).Najczęściej jednak jedzą frytki z fantą.Około 70 szylingów.
Nie widac głodu w Nairobi.

niedziela, 5 kwietnia 2009

Za szybko napisnąłem jakiś klawisz.
Gdy już ustaliliśmy szczegóły przyszłej współpracy odetchnąłem z ulgą.Pacjenci przychodzący do gabinetu zawsze pytali czy będzie laboratorium.Przez jego brak niektórzy z nich rezygnowali z wizyty.
W dniu kiedy laboratorium miało rozpocząc działalnośc dostałem od Peter`a sms.Pojechał do innego miasta odwiedzic kogoś w szpitalu.mam się go spodziewac w następnym tygodniu.Była środa,dwie minuty przed rozpoczęciem przyjmowania pacjentów.
Peter nie wiedział,że w tym samym momencie stracił pracę.Ja jednak miałem ogromny problem.Musiałem natychmiast znaleźc kogoś na jego miejsce.
Okazało się,że to nie będzie łatwe.
Moim laborantem miał byc Peter.Przyprowadziła go jedna z kobiet pomagających nam w Kisasi.
Niepokoiło mnie trochę to,że pracował on w innym laboratorium w Kisasi.Obawiałem się,że może to byc przyczyną niesnasków z jego pracodawcą.Peter zapewnil mnie,że nie mam się czym martwic.
Ustaliliśmy więc wszystkie szczegóły przyszłej ws

Niedziela

Niedziela to oczywiście dzień kościelny. Nie myślcie jednak, że wiecie jak to wygląda.Zapomnijcie o kazaniach do jakich przyzwyczaili Was księża katoliccy.
Lowrance przyjechał po mnie w sobotę o wpół do czwartej po południu. Tylko pół godziny później niż się umówiliśmy.
Ja byłem już gotowy. Na dnie plecaka leżał zapakowany w plastikową torebkę nieduży ręcznik. Na nim była większa torebka a tam: kasza gryczana, kotlety sojowe, a także znaleziony w Nakumat słoik konserwowych ogórków.
Chciałem najpierw zaprosić Lowranca i jego żonę Anastasia, do siebie do domu na polski obiad. Ale on stwierdził, że właściwie, skoro zaraz będzie sobota, to lepiej pojedźmy do jego wiejskiego domu niedaleko Kibichoi i tam zjemy obiad. A po obiedzie, już w niedzielę, pojedziemy dalej, gdzie będzie na nas czekać trochę spraw do załatwienia. Prawdę mówiąc bardzo mi się ten pomysł spodobał. Od niedzieli Lowrans miał być, przynajmniej dla mnie, kimś zupełnie innym. Od niedzieli miał to już być: wielebny, Doktor Lowrance Mbagara. Główny pastor parafii Kibichoi, doktor doktryny prawa Prezbiteriańskiego Kościoła Afryki Wschodniej. Jako jeden z niewielu upoważnionych do interpretacji tego prawa.
A ja miałem wziać udział we mszy w kościele niedaleko Kibichoi. Doktor Mbagara chciał mnie też przedstawić członkom Rady Starszych kościoła.
Ale najpierw musieliśmy pojechać po Anastasia. Była właśnie na jakimś spotkaniu.

Do wysłużonej Toyoty Corolli wielebnego pastora Mbagara wsiadło sześć osób. Oprócz mnie było jeszcze szworo członków Rady Starszych, no i oczywiście Doktor Mbagara.
Wracając do Nairobi rozmawialiśmy o tym i owym. O tym dlaczego wierzymy w Boga, ale też dlaczego nie chodzą niektórzy do kościoła. Słuchali co opowiadałem im o kościele w Polsce i Europie. I zupełnie niespodziewanie jeden ze starszych stwierdził, że podoba mu się mój sposób argumentowania, że właściwie to mógłbym być dobrym pastorem. Toyota nie zatrzymała się tylko dlatego, że to nie ja byłem kierowcą. Zatkało mnie.
Ale jednocześnie przypomniałem sobie pewną słoneczną niedzielę, jeszcze w Mombasie. Na placu przy dużym skrzyżowaniu, pod upalnym słońcem tańczyli i śpiewali modląc się jednocześnie roześmiani ludzie. Żadnego umartwiania się, żadnej rozpaczy.
Tego dnia, po raz pierwszy w życiu, pomyślałem sobie, że mógłbym się nawrócić...
W zakrystii byliśmy około dziewiątej rano. Było tam już kilkoro członków Rady Starszych Kościoła. Na drewnianych tacach ustawiali malutkie kieliszeczki. Ze dwieście co najmniej. Do każdego wlewali po niewielkim łyku mszalnego wina. Potem na wierzch położyli białe przykrycie. I tylko jeden kieliszek miał normalne rozmiary.I tylko w tym nalane było więcej wina.
Przychodzący witali się z przybyłymi. Żartowali,coś sobie opowiadali.Nikt z nich nie spodziewał tu obecności białego człowieka.Kibichoi i okolice to nie jest miejsce turystyczne.
Witali mnie jednak przyjaźnie.
Tu po raz pierwszy zobaczyłem wielebnego Doktora Mgabara w pełnym rynsztunku pastora. Obok niego siedział chłopak,rozgadany, roześmiany. Wyglądał tak, że równie dobrze mógł mieć dwadzieścia jak i trzydzieści lat. A może tylko piętnaście. Jeszcze niedawno nie mówił. Dziś jego mowa była jasna i wyraźna. Przywitał się ze mną wylewnie, ale kiedy niechcąco stuknęliśmy się czołami, z trudnością utrzymałem równowagę.
A za ścianą zakrystii, w kościele, słychać było bicie afrykańskich bębnów i radosne śpiewy.
Pewnie mógłbym tu jeszcze opisywać jak Rada Starszych zasiadła razem z wielebnym pastorem. Że wyglądali jak prezydium zebrania. Że siedzieli na pięknie rzeźbionych krzesłach. I że tylko krzesło pastora było inne. Przypominało swoim wyglądem trochę fotel królewski. Mógłbym pewnie też napisać ,że tylko na początku było podniośle i uroczyście. Dla wszystkich wystarczyło wina i opłatków. Że były śpiewy i tańce. Słychać było rytm wybijany na murzyńskich bębnach. Śpiewały chóry damskie i męskie. Ale też mieszane. Śpiewano po angielsku i w języku kikuju. I że nie tylko pastor przemawiał w kościele. Do mikrofonu podchodzili wierni i opowiadali o swoich sprawach. O tym co im się ostatnio przydarzyło. Przemawiałem i ja. Mówiłem o Polsce, chwilami po polsku, by doświadczyli dzwięku naszej mowy. Opowiadałem o tym co u nich robię. Mógłbym też pewnie jeszcze napisać, że pieniądze zbierano kilkakrotnie, że sprzedawano książkę „Safari into the light”, czyli „Podróż do światła”. Że ktoś kupił mi dwie butelki jogurtu i wielką głowę kapusty... Że nie było ani słowa o popiele. Ale, że było o tym, że Bóg jest ciągle z nimi...
A kościół to drewniany szkielet obity blachą falistą.
Kiedy po czterech godzinach wyszliśmy z kościoła, świeciło piękne słońce. Bo tu stale jest ciepło, nawet jeżeli daleko lub niedaleko od tego miejsca ludzie zabijają się maczetami z powodu źle policzonych głosów wyborczych....
Powiadają tu także,że jeśli w Kenii nie wychodzi ci żaden biznes,to załóż kościół.Najlepiej jako organizację typu non profit.
Ta opwieśc będzie się toczyc w tempie pole pole, czyli takim lelum polelum. W tempie w jakim nieśpiesznie dzieje się tu wiele spraw. Nie spodziewajcie się ani jedności miejsca ani jedności czasu. Nie myślcie sobie, że jeżeli będę się do Was uśmiechac, to na pewno będzie to oznaczac szczery uśmiech. Bo tu nawet wtedy gdy kobieta mówi do mnie: Nakupenda sana,
to tak naprawdę mówi: Bardzo kocham Twoje pieniądze.

środa, 1 kwietnia 2009

KADYKS i MOMBASA... Nazwy miejsc magicznych... Niosących ze sobą obietnicę na spełnienie czegoś niezwykłego, czegoś czego nazwać nie potrafię, ale i nie potrzebuję. Kadyks miał być schronieniem okrutnych, jednookich korsarzy, bezlitośnie łupiących wszystkie żaglowce świata... Mombasa... To tam w tawernianych spelunkach gruby Murzyn spokojnie przechadzał się po ciasnych uliczkach Starego Miasta...
Kadyks nie spełnił swoich obietnic. Hałas samochodów, ciasnota, brak oddechu... Wyjechałem stamtąd niezadowolony. I nie pocieszała mnie nawet możliwość zanurzenia się w ciepłej wodzie morskiej...
Mombasa urzekła mnie od razu. I to pomimo swojego zgiełku, tłumu samochodów próbujących przecisnąć się nawet pomiędzy pieszymi. Pomimo biedoty wyciągającej ręce po jałmużnę.
POCZUŁEM POWIEW INNEGO ŚWIATA. Zapowiedź spełnienia obietnicy jaką dają miejsca magiczne.
Powiadają, że każdy z nas ma swoje morze, na które kiedyś wypłynie. Być może kawałek tego mojego morza jest właśnie tu....
Miało być o odchudzaniu.No to będzie teraz.
Byłem dziś na poczcie.Odbierałem paczkę z A.T.W.10 sztuk FAST XXL.To niezwykle prosta procedura.Trzeba do jednego ze stanowisk udac sie z zawiadomieniem o nadejściu paczki i paszportem.Pani obejrzy paszport i uda się na poszukiwanie paczki.Paczki leżą na podłodze i na półkach w hali wielkiej jak połowa boiska do piłki nożnej.Pracownica poczty kilka razy przechodziła obok półek.W końcu udało jej się znaleźc paczkę.Teraz do następnej osoby.Dają mi nożyczki.Paczkę mam otworzyc osobiście.Uprzejmy Pan zapytał co jest w środku.Na zawiadomieniu wpisał,że to body shaping and slimming complex.Poprzednio kiedy było to niebieskie XXL wpisał cosmetics.Tym razem poprosił bym udał sie do pokoju 113 pół piętra wyżej.Pani która tam siedziała zajęta była akurat jedzeniem śniadania(o dziwo nie było to andazi),czytaniem gazety i patrzeniem w ekran komputera.Znalazła jednak chwilę by rzucic okiem na przyniesione zawiadomienie.Spojrzała na mnie i zdziwiona zapytała:Pan chce się odchudzac?To nie ja,to moi pacjenci.Wracam do miłego Pana.Przelicza ilośc tub,bierze kalkulator i liczy.O dziwo,tym razem mam do zapłacenia tylko trzecią częśc tego co poprzednio.Z rachunkami udaję się do kolejnej niezwykle uprzejmej Pani.Oddzielona ode mnie kratą i pulpitem szerokośco co najmniej 70 centymetrów.Oboje musimy dobrze wyciągnąc swoje ręce.Wiem co mnie czeka.Pani wypisze dwa formularze A4,użyje do tego komputera i drukarki.A Potem poprosi bym udał się do Banku i zapłacił cło.Bank niedaleko,tylko około kilometra,Po wysokiej kładce nad ruchliwą,wiecznie zakorkowaną ulicą.Bank tuż obok miejsca,gdzie kiedyś stała amerykańska ambasada.Zanim bomba wysadziła ją w powietrze.W banku do okienka numer 11.Dziś była niewielka kolejka.Składam tzy podpisy,dwa razy wpisuję numer paszportu,płacę i już mogę wracac na pocztę.Niezwykle uprzejma Pani odbiera ode mnie zawiadomienie o nadejściu paczki i wydaje mi inny formularz,z którym teraz już śmiało mogę odebrac paczkę,którą przedtem osobiście zakleiłem po tym gdy przeliczyliśmy i sprawdziliśmy co w środku.Ale nie ma łatwo,jeszcze muszę zapłacic za to,że paczka zajmowała miejsce na półce,dostaję kwit,że cło zapłacone.Wychodzę.Ale już ze schodów zawracają mnie bo mam do odwiedzenia jeszcze jedno stanowisko.Pan z wielką naroślą na głowie musi wpisac do wielkiej książki fakt wyniesienia przeze mnie paczki.Wszystko musi się zgadzac.Co na pocztę przyjechało,musi z niej odjechac w rękach odbiorcy.Wszystko jest,jak mówi Pani zza wielkiej kraty,niezwykle proste i nie ma tu żadnych komplikacji.No i trwa tak niezwykle krótko.Z paczką wyszedłem po półtorej godzinie od momentu wejścia na pocztę.
Related Posts Widget for Blogs by LinkWithin