niedziela, 5 kwietnia 2009

Niedziela

Niedziela to oczywiście dzień kościelny. Nie myślcie jednak, że wiecie jak to wygląda.Zapomnijcie o kazaniach do jakich przyzwyczaili Was księża katoliccy.
Lowrance przyjechał po mnie w sobotę o wpół do czwartej po południu. Tylko pół godziny później niż się umówiliśmy.
Ja byłem już gotowy. Na dnie plecaka leżał zapakowany w plastikową torebkę nieduży ręcznik. Na nim była większa torebka a tam: kasza gryczana, kotlety sojowe, a także znaleziony w Nakumat słoik konserwowych ogórków.
Chciałem najpierw zaprosić Lowranca i jego żonę Anastasia, do siebie do domu na polski obiad. Ale on stwierdził, że właściwie, skoro zaraz będzie sobota, to lepiej pojedźmy do jego wiejskiego domu niedaleko Kibichoi i tam zjemy obiad. A po obiedzie, już w niedzielę, pojedziemy dalej, gdzie będzie na nas czekać trochę spraw do załatwienia. Prawdę mówiąc bardzo mi się ten pomysł spodobał. Od niedzieli Lowrans miał być, przynajmniej dla mnie, kimś zupełnie innym. Od niedzieli miał to już być: wielebny, Doktor Lowrance Mbagara. Główny pastor parafii Kibichoi, doktor doktryny prawa Prezbiteriańskiego Kościoła Afryki Wschodniej. Jako jeden z niewielu upoważnionych do interpretacji tego prawa.
A ja miałem wziać udział we mszy w kościele niedaleko Kibichoi. Doktor Mbagara chciał mnie też przedstawić członkom Rady Starszych kościoła.
Ale najpierw musieliśmy pojechać po Anastasia. Była właśnie na jakimś spotkaniu.

Do wysłużonej Toyoty Corolli wielebnego pastora Mbagara wsiadło sześć osób. Oprócz mnie było jeszcze szworo członków Rady Starszych, no i oczywiście Doktor Mbagara.
Wracając do Nairobi rozmawialiśmy o tym i owym. O tym dlaczego wierzymy w Boga, ale też dlaczego nie chodzą niektórzy do kościoła. Słuchali co opowiadałem im o kościele w Polsce i Europie. I zupełnie niespodziewanie jeden ze starszych stwierdził, że podoba mu się mój sposób argumentowania, że właściwie to mógłbym być dobrym pastorem. Toyota nie zatrzymała się tylko dlatego, że to nie ja byłem kierowcą. Zatkało mnie.
Ale jednocześnie przypomniałem sobie pewną słoneczną niedzielę, jeszcze w Mombasie. Na placu przy dużym skrzyżowaniu, pod upalnym słońcem tańczyli i śpiewali modląc się jednocześnie roześmiani ludzie. Żadnego umartwiania się, żadnej rozpaczy.
Tego dnia, po raz pierwszy w życiu, pomyślałem sobie, że mógłbym się nawrócić...
W zakrystii byliśmy około dziewiątej rano. Było tam już kilkoro członków Rady Starszych Kościoła. Na drewnianych tacach ustawiali malutkie kieliszeczki. Ze dwieście co najmniej. Do każdego wlewali po niewielkim łyku mszalnego wina. Potem na wierzch położyli białe przykrycie. I tylko jeden kieliszek miał normalne rozmiary.I tylko w tym nalane było więcej wina.
Przychodzący witali się z przybyłymi. Żartowali,coś sobie opowiadali.Nikt z nich nie spodziewał tu obecności białego człowieka.Kibichoi i okolice to nie jest miejsce turystyczne.
Witali mnie jednak przyjaźnie.
Tu po raz pierwszy zobaczyłem wielebnego Doktora Mgabara w pełnym rynsztunku pastora. Obok niego siedział chłopak,rozgadany, roześmiany. Wyglądał tak, że równie dobrze mógł mieć dwadzieścia jak i trzydzieści lat. A może tylko piętnaście. Jeszcze niedawno nie mówił. Dziś jego mowa była jasna i wyraźna. Przywitał się ze mną wylewnie, ale kiedy niechcąco stuknęliśmy się czołami, z trudnością utrzymałem równowagę.
A za ścianą zakrystii, w kościele, słychać było bicie afrykańskich bębnów i radosne śpiewy.
Pewnie mógłbym tu jeszcze opisywać jak Rada Starszych zasiadła razem z wielebnym pastorem. Że wyglądali jak prezydium zebrania. Że siedzieli na pięknie rzeźbionych krzesłach. I że tylko krzesło pastora było inne. Przypominało swoim wyglądem trochę fotel królewski. Mógłbym pewnie też napisać ,że tylko na początku było podniośle i uroczyście. Dla wszystkich wystarczyło wina i opłatków. Że były śpiewy i tańce. Słychać było rytm wybijany na murzyńskich bębnach. Śpiewały chóry damskie i męskie. Ale też mieszane. Śpiewano po angielsku i w języku kikuju. I że nie tylko pastor przemawiał w kościele. Do mikrofonu podchodzili wierni i opowiadali o swoich sprawach. O tym co im się ostatnio przydarzyło. Przemawiałem i ja. Mówiłem o Polsce, chwilami po polsku, by doświadczyli dzwięku naszej mowy. Opowiadałem o tym co u nich robię. Mógłbym też pewnie jeszcze napisać, że pieniądze zbierano kilkakrotnie, że sprzedawano książkę „Safari into the light”, czyli „Podróż do światła”. Że ktoś kupił mi dwie butelki jogurtu i wielką głowę kapusty... Że nie było ani słowa o popiele. Ale, że było o tym, że Bóg jest ciągle z nimi...
A kościół to drewniany szkielet obity blachą falistą.
Kiedy po czterech godzinach wyszliśmy z kościoła, świeciło piękne słońce. Bo tu stale jest ciepło, nawet jeżeli daleko lub niedaleko od tego miejsca ludzie zabijają się maczetami z powodu źle policzonych głosów wyborczych....
Powiadają tu także,że jeśli w Kenii nie wychodzi ci żaden biznes,to załóż kościół.Najlepiej jako organizację typu non profit.

1 komentarz:

  1. Barwnie Pan pisze. Ma Pan talent. Czytając czuje się, że się jest z Panem. Mam prośbę. TO wszystko jest tak egzotyczne, że proszę o krótkie słowa wstępu. Czy ten opisywany Kościół jest anglikański, czy?
    Łatwiej będzie zrozumieć kontekst. Bardzo dobre pióro. Tak trzymać ale proszę o zdjęcia!!!!
    Pozdrawiam JM

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Widget for Blogs by LinkWithin